Zapraszamy do lektury pełnego opowiadania!





- To już nie ma znaczenia – odpowiedziałem. – Po prostu się stąd wynośmy.

- Niby dokąd? – wycharczał z trudem Szary Strażnik.

Pojąłem, że jego czas się skończył. Nigdy już nie porozmawia z nami tak, jak przed chwilą. Ciało Blackwalla wygięło się w łuk, nabrzmiałe od trucizny żyły zdawały się przebijać przez poszarzałą skórę i sam nie wiem, czy z jego ust wypływało więcej piany, czy krzyków.

– Ona wszędzie… nas dopadnie! – Tyle zrozumiałem.

Potem Blackwall osunął się na spopieloną ziemię, by wśród własnej krwi i odchodów toczyć ostatnią, niemożliwą do wygrania walkę.

Żelazny Byk zareagował, zanim zdążyłem chwycić Biankę.

- Nie! – wrzasnęła Morrigan i wielki, dwuręczny miecz zatrzymał się w połowie drogi do celu. – Jest nam potrzebny!

Oboje, ja i Byk, popatrzyliśmy na nią, jakby do reszty straciła rozum.

- Blackwall ma rację! – czarodziejka krzyczała, ale jej głos i tak prawie zagłuszały wrzaski tego, któremu właśnie odmówiła łaski. –Żeby przeżyć, musimy zaatakować pierwsi!

– Tylko po co ci Blackwall? – zagrzmiał Byk.

- Jest połączony z tym… demonem – Morrigan mogła już mówić normalnym tonem, bo wrzaski zakażonego słabły. - Kiedy Varrik go zranił, smok też odczuł ból. Inkwizytorka również jest jakoś w to wszystko zaplątana. Musimy wykorzystać te więzi.

- Żeby zabić tę kreaturę? – spytałem z powątpieniem.

- Połączenie nie jest aż tak silne. – Spojrzała na mnie jak na głupiutkie dziecko. – Ale możemy ją dzięki nim odnaleźć.

- Po nitce do kłębka – mruknął Żelazny Byk. – Znasz zaklęcie?

- Nie. – Morrigan zaśmiała się. – Nie ma takiego zaklęcia, które wymieszałoby prawa świata materialnego i niematerialnego i zamieniło ślady magii na odciski stóp w błocie. Ale jest miejsce, w którym takie anomalie to codzienność.

Wszyscy trzej spojrzeliśmy na zatraconą w Pustce Inkwizytorkę. I na Blackwalla, który też błąkał się gdzieś poza naszym światem.

- Demon jest potężny, ale i tak tkwi jedną nogą w Pustce? – upewniłem się.

- Zapewne.

- Więc dołącz do nich, Morrigan – powiedziałem, wskazując na nieprzytomnych towarzyszy. - Zróbcie to, czego nie możemy dokonać po tej stronie Zasłony. Poprowadź Blackwalla i Inkwizytorkę.

- Poprowadź ich albo giń – dodał Żelazny Byk.

- Zginiemy wszyscy – Morrigan odrzuciła z twarzy splątane włosy – jeśli choćby jedno z nas zawiedzie.

Natychmiast ją zrozumiałem.

- Demon będzie się bronił – powiedziałem powoli. – Także tutaj.

Czarodziejka skinęła głową.

- Jeżeli zdoła zabić nas tutaj, umrzemy również w Pustce.

- A smok? – zapytał chrapliwie Byk.

- Zadbamy o smoka. – Morrigan uśmiechnęła się krzywo. – Wy zajmijcie się resztą.

Potem nie rozmawialiśmy już, choć wierzcie mi, zacni panowie, wiele pytań cisnęło mi się na usta. Na przykład jak mamy we dwóch powstrzymać zgraję pomiotów, bo jakoś nie wątpiliśmy, że słodka Arlaine miała wiele towarzyszek zabaw. Jednak nie ośmieliłem się zagadywać czarodziejki, kiedy chodziła w skupieniu po kępie, starannie odmierzając kroki i kreśląc coś czubkiem kostura w popiele. Kucała, wąchała zwęglone gałązki, rozcierała w palcach szczypty popiołu, po czym wydmuchiwała go w powietrze. Słowem, panowie, robiła całe to czarodziejstwo, od którego najlepiej trzymać się z daleka.

Tymczasem Żelazny Byk ostrożnie odsunął Blackwalla od rannej inkwizytorki i przeniósł go na drugą stronę sterty bali.

- Nie chcę, żeby był za blisko – wyjaśnił ze wzruszeniem ramion, chociaż obaj wiedzieliśmy, że jeśli Strażnikiem znów zawładnie demon, nie powstrzyma go sterta osmalonego drewna.

Morrigan krążyła coraz szybciej i wyczuwałem w jej ruchach rosnące zniecierpliwienie, co, powiem wam szczerze, wcale nie dodawało mi otuchy. Byk przyglądał się wiedźmie bez słowa, z wręcz obelżywą obojętnością. Nie sądziłem, żeby pokładał wielką nadzieję w magii Morrigan.

- Gdybyśmy nie wrócili – odezwała się z wahaniem czarodziejka, wyraźnie skrępowana, że w ogóle musi z nami o tym rozmawia – starajcie się dotrwać do świtu. Potem weźcie ją – pokazała na inkwizytorkę – i idźcie na północ...

- Jeżeli nie wrócicie – przerwał opryskliwie qunari – my także jesteśmy martwi.

Wiedźma z Głuszy wyjęła z sakiewki fiolkę, odniosła ją do ust, błysnęło błękitne lyrium i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, osunęła się na nosze obok rannej. I zaraz później napłynęła mgła, z wraz z nią dziwny, ptasi zaśpiew. Uniosłem Blankę, ale głosy rozpraszały się w białym tumanie i zdawały dobiegać zewsząd jednocześnie. Czekaliśmy więc, starając się ukrywać przed sobą nawzajem strach. Bo przysiągłbym, że tamtej nocy na Moczarach Nahashin nawet qunari zwątpił w ocalenie, zwłaszcza kiedy wiatr rozszczepił wreszcie mgły i w mdłym blasku księżyca znów zobaczyliśmy przed sobą gęstą ciżbę pomiotów.

Żelazny Byk ze świstem wciągnął powietrze. Było ich wiele, bardzo wiele. Może pół setki, może więcej. Ogromny hurlok wysforował się przed resztę. Potężnymi susami sadził przez spaloną ziemię. Spod pazurów tryskał mu pył i grudki ziemi.

Qunari podniósł miecz, szykując się do ciosu. Hurlok przewyższał go o dobre dwa łokcie. Pomiędzy monstrualnie rozdętymi barkami dojrzałem drobną twarz siedmioletniego może chłopca, jakby wciśniętą w zwały zdeformowanych mięśni. Nasze spojrzenia spotkały się przez moment i przysiągłbym, że zobaczyłem w jego oczach strach. Zrozumiałem, że to dziecko wciąż żyje, uwięzione w ciele potwora. Ze zgrozą wymierzyłem mu prosto w pierś. Wiedziałem, że śmierć będzie aktem łaski. Nie zdążyłem jednak wystrzelić. Kiedy hurlok wbiegł na wypalone wzniesienie, które kiedyś było zieloną, trawiastą kępą wyrastającą spośród tataraków i karłowatych wierzb, w popiele rozbłysły krwiste znaki, pożegnalny podarunek Morrigan. Potwór próbował jeszcze się zatrzymać, ale masa rozpędzonego cielska popchnęła go naprzód i runął prosto w ogień. A tym razem ogień był po naszej stronie

Z początku zdawało się, że żaden z potworów nie przebije się przez zaklęcie Morrigan. Krążyliśmy z Bykiem wewnątrz kręgu, przebijając mieczami te z pomiotów, które, nawet płonąc, usiłowały się nadal ku nam czołgać. I wierzcie, więcej było w naszych ciosach miłosierdzia niż chęci mordu. Pozbawione przywództwa apostatki i bez demona w ciele dziewczynki za plecami, pomioty nie radziły sobie tak dobrze, jak wcześniej. Po prostu ze ślepą zajadłością parły naprzód Wdrapywały się na ciała konających towarzyszy i jak oni ginęły w płomieniach. Jednak nie umiały się cofnąć. Coś nieustannie zmuszało je do ataku.

Co się wtedy działo z Morrigan i pozostałą dwójką? Wyznam wam szczerze, panie, że nie przyglądaliśmy się im zbyt bacznie. Gdzieniegdzie wiedźmie płomienie przygasały, tłumione ciałami pomiotów, więc nie narzekaliśmy z Bykiem na brak zajęcia. Uwijaliśmy się kłębach tłustego, dławiącego dymu, okrwawieni jak rzeźnicy. Zresztą cała ta robota przypominała jatkę, gdzie przy długim blacie rzeźnik i jego pomocnik w skórzanym fartuchu ćwiartują jeszcze ciepłe tuszki i dzielą je na ćwiartki. Siekliśmy, kłuliśmy i dźgaliśmy w tym samym zapamiętaniu, w jakim pomioty cisnęły się nam prosto pod ostrza. Nie myśleliśmy o niczym więcej.

I pewnie dlatego nie zauważyliśmy, kiedy krąg Morrigan został zerwany. Dopiero krzyk wiedźmy przykuł moją uwagę. Odwróciłem się z palcem na spuście Bianki. Siedziała, gapiąc się niewidzącymi oczami w Pustkę, a z jej gardła wydobywał się przeraźliwy wrzask. Ale nie to było najgorsze. Po wypalonej ziemi pełzł mały obszarpaniec. Ramiona i nogi miał osmalone i pokryte oparzeniami, na twarzy smugi popiołu i brud. Ale było to dziecko, ręczę wam. Prawdziwe krasnoludzkie dziecko. Może wnuk mojego druha Rhegisa, a może zupełnie inny chłopiec, który jakimś sposobem zdołał uniknąć skażenia.

Naprawdę dziwi was, że się wtedy zawahałem?

Żelazny Byk po drugiej stronie kręgu szlachtował jakiegoś wyjątkowo upartego hurloka o okrągłej, rumianej twarzy wiejskiego dziecka. Nie patrzył w moją stronę. Widziałem, że starał się trzymać blisko Blackwalla, przekonany, że Strażnik znowu może nas zawieść. Omylił się jednak. Tym razem zawiodłem ja.

Malec wczepił się kurczowo w ramę noszy. Dygotał. Pochylił głowę, jakby chciał ją oprzeć na płaszczu, który podłożyliśmy pod głowę czarodziejki. A później, w okamgnieniu, Morrigan eksplodowała, transformowała w ogromnego pająka, z wizgiem odtrącając dziecko o kilka kroków w bok, żeby zaraz znów zmaleć i scalić się w postać ciemnowłosej kobiety. Szamotała się, bijąc na oślep rękami i nogami, na usta wystąpiła jej piana. A może to wcale nie były usta, tylko pajęcze żwaczki? Bo wierzcie mi, w tamtej chwili Wiedźma z Głuszy całkowicie straciła kontrolę nad ciałem. Jej ramiona grubiały w niedźwiedzie łapy, żeby zaraz powlec się smoczą łuską, i znów stać się odnóżami pająka. Ale wszystkie te zmiany wydawały się całkowicie pozbawione sensu: Morrigan szamotała się w głębi swojego własnego koszmaru i byliśmy zdani wyłącznie na siebie.

Krasnoludzki malec wciąż kulił się przy noszach, zbyt przerażony transformacjami Morrigan, żeby odczołgać się dalej, w bezpieczniejsze miejsce, a w każdym razie tak właśnie wówczas sądziłem. I przyznam się wam, że opuściłem Biankę i wyciągnąłem ręce do dziecka, które wydawało się bezradne i zagubione w środku koszmaru Nahashin. Nie zdążyłem go jednak dotknąć. Ostre jak igły zęby ześlizgnęły się po mojej rękawicy, o włos mijając nagie ciało. Zobaczyłem jeszcze oczy dziecka, w jednej chwili odmienione, martwe, jakby pokryte pokryte rybią błoną. Potem głowa potworka spadła, strącona mieczem qunari.

- Pomiot zawsze pozostanie pomiotem! – wykrzyczał do mnie Byk, a może odczytałem te słowa z jego warg, bo wokół syczały płomienie, wyły konające pomioty, a Morrigan wciąż rzucała się i skowytała na przemian ludzkim i zwierzęcym głosem.

Jeśli jednak chcecie, panowie, wiedzieć, jak poczynaliśmy sobie dalej tamtej nocy i jaki jest mój udział w wypadkach z Moczarów Nahashin, to bądźcie pewni, że aż do brzasku mordowaliśmy pomioty, lecz nie przypominało to żadnej z walk, o których usłyszcie w pieśniach. Przez całą noc zabijaliśmy dzieci – najpierw te skażone i zagubione w ciałach potworów, a potem, nad ranem, kiedy ognie Morrigan osłabły, także te, które wewnątrz magicznego kręgu na powrót stawały się takie, jak wcześniej.

Nie, nie zastanawiałem się, czym zajmowała się apostatka, którą zarąbaliśmy w jej gnieździe zaledwie parę dni wcześniej. Nie wiem, czy potrzebowała tych dzieci, żeby połączyć je z pomiotami, a potem nauczyć swobodnie zmieniać kształt, tak żeby mogły niepostrzeżenie przychodzić do ludzkich siedzib i wykradać nasze tajemnice. Nie wiem też, czy działała z polecania Architekta, bo nigdzie nie natrafiliśmy na jego ślad. Zresztą wiele z tego, co wydarzyło się na bagnisku, nadal pozostaje dla mnie zagadką. Wiem jedno – nie zrobiłem niczego, co przysparzałoby mi powodów do dumy. Po prostu zabijałem dzieci, podczas gdy prawdziwa walka toczyła się zupełnie gdzie indziej.

I nie, nie powiem wam, panie, kto się w niej najbardziej zasłużył, kto się okazał tchórzem, a kto wojownikiem be skazy. Pamiętam tylko, że kiedy nad Moczarami Nahasin zaczął budzić się świt, byliśmy z Bykiem poparzeni i krwawiliśmy z wielu ran, ale nadal żyliśmy. Zaklęcie Morrigan wypalało się: jeszcze tylko gdzieniegdzie pełgały słabe ogniki, podsycane już chyba tylko gołą ziemią. Jednak pomioty nie przychodziły. Rozpierzchły się albo wymordowaliśmy je wszystkie. Wierzcie mi jednak, nie dało nam to wiele radości. I kiedy czerwona kula słońca wynurzyła się z bagniska, a Morrigan ocknęła się z jękiem, nie czuliśmy nic, prócz zmęczenia.

Tak właśnie skończyła się słynna wyprawa na Moczary Nahashin. Demon, jak powiedziała Morrigan, został pokonany i uwięziony w Pustce, co oczywiście było znacznie ważniejsze niż kilka tuzinów bachorów, w większej części wiejskich obsmarkańców, o których nikt się nie zamierzał upomnieć. Lecz chociaż smok zniknął, wszędzie wokół widzieliśmy jego ślady: płaty spopielonej, łuszczącej się ziemi, spopielone zagajniki i wciąż tlące się torfowiska. A kiedy wjechaliśmy w ludniejsze okolicę, mieszkańcy przysiółków i wiosek wychodzili nam na spotkanie i stali przy płotach, spoglądając na niedobitki tej naszej wyprawy, na czarodziejkę w poszarpanej sukni, qunari z ułamanym rogiem, Strażnika, którego w pierwszej wiosce ułożyliśmy na wozie, zarekwirowawszy go wprzódy jakiemuś kowalowi o wyschłej, zajadłej gębie, i krasnoluda w pogiętym hełmie. Nie, nie śmieli nas pytać o zaginione dzieci. Nie zastępowali nam drogi. Po prostu patrzyli, jak powoli się oddalamy, a kiedy byliśmy wystarczająco daleko, zaczynali nam złorzeczyć. Wierzcie mi, nie oszczędzali nikogo – ani inkwizycji, ani czarodziejów, ani Strażników, ani samej cesarzowej. Dla ludzi z Moczarów Nahashin wszyscy byliśmy cząstką tego samego zła, które sprowadziło smoka.

A co się działo z naszą słodką kruszyną? Z naszą nieskazitelną inkwizytorką, która tak bardzo pragnęła ratować biedne dzieci i, jeśli mam być szczery, wpakowała nas w całe to bagno? Wierzcie lub nie, ale wynurzyła się z Pustki świeża i wesolutka jak skowronek, zupełnie jakby nie spędziła kilku dni uwięziona przez demona. Jechała na czele kawalkady i zwracała żadnej uwagi na klątwy miotane przez wieśniaków. Nie, nie zająknęła się ani słóweczkiem, co wydarzyło się w Pustce. Morrigan również nie okazała się zbyt rozmowna, a Strażnik, jak się możecie domyślać, nie nadawał się do konwersacji. Byk nalegał, żeby skrócić jego męki i podarować mu czystą śmierć od miecza, bo skażenie stawało się coraz wyraźniejsze. Inkwizytorka uparła się jednak, żeby dowieźć go do najbliższej siedziby inkwizycji, a czarodziejka uległa jej z jakiegoś nieznanego dla mnie powodu, chociaż było to przeciwko zdrowemu rozsądkowi, bo przecież nie istnieje zaklęcie ani eliksir zdolny go oczyścić.

W Garotte przydzielono nam konie, kilku żołnierzy eskorty i wygodniejszy wóz dla Blackwalla. Arl wydawał się szczerze zaskoczony naszym powrotem, ale zniósł tę przykrość z godnością i nawet zaproponował czarodziejce i inkwizytorce nocleg we własnych komnatach, oczywiście dla przyzwoitości wyprowadziwszy się z nich wprzódy do strażnicy przy bramie. O Byka i mnie nikt nie zamierzał się troszczyć, bo i kto by się oglądał na krasnoluda i qunari? Tak czy owak, o poranku nasze obie damy wynurzyły się z cieplutkich, wyłożonych kobiercami pokojów arla, Morrigan z kwaśnym uśmiechem, inkwizytorka promieniejąc i w pięknym nowym płaszczu, pożegnalnym podarunku od gospodarza. Ale nie, nawet wówczas nic mnie nie tknęło. Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać to słodkie maleństwo, co napawa ją takim zadowoleniem i dlaczego z każdą przejechaną milą coraz bardziej prostuje się w siodle, coraz butniej odpowiada czarodziejce i coraz częściej wysforowuje się na czoło pochodu. Nie obchodziło mnie to, jeśli mam być szczery. Czekała mnie przykra rozmowa ze złotnikiem Rhegisem, który jest wprawdzie człowiekiem rozsądnym i statecznym, ale spodziewał się, że sprowadzę mu wnuka, a plotka głosiła, że nie znosi dobrze niepowodzeń.

Przy bramie Val Royeaux smarkata wyprysnęła się naprzód, jakby nie zamierzała się w ogóle przyznawać do znajomości z taką hołotą, jak my. I wiecie, co, moi zacni panowie? To również nie zrobiło mi szczególnej przykrości. Tak, jasne, że miałem jej za złe, że wciągnęła nas w pułapkę w gnieździe apostatki, a resztę zamieszania samolubnie przespała, zwalając na nas całą parszywą robotę. Jednak żyłem na tym świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że z takimi jak ona nie wyrównuje się rachunków. Można tylko oczyścić trzewiki z gówna i iść dalej.

Jeden z żołnierzy pokłonił się nisko i rzekł:

- Witajcie, pani Innaro!

Żelazny Byk trącił mnie w bok – nigdy nie dajcie sobie wmówić, że qunari są tępe i nadają się tylko do rąbania mieczem – kiedy nasza słodka kruszyna minęła strażnika, nie zaszczyciwszy go ani spojrzeniem. Dumnie wyprostowana jechała ulicami Val Royeaux w czerwonym płaszczu, podarunku od arla, a w bramach i oknach kamienic gromadzili się gapie. Na nas nikt nie patrzył. Nikt nie oczekiwał, że qunari i krasnolud zaświadczą o prawdomówności księżniczki, która pokonała smoka.

Tamtej nocy upiliśmy się z Bykiem do nieprzytomności w jakiejś zakazanej dziurze w Belle Marché, starając się zapomnieć o tej nieszczęsnej przygodzie. Pić mogliśmy do woli – Morrigan na odchodnym rzuciła nam po pękatym trzosie. Jednak w całym Val Royeaux nie było dość trunku, żeby ukoić moją zranioną dumę. Tak, panowie, Żelazny Byk od początku miał rację. Wywiedziono nas w pole. Nie wyruszyliśmy na Moczary Nahashin, żeby szukać zaginionych dzieci ani nawet walczyć ze złem. Mieliśmy po prostu zadbać, żeby pani Innara, Miecz Światłości, Biała Róża z Moczarów Nahashinu, jak ją, słyszałem, nazywa teraz pospólstwo, bezpiecznie zabiła smoka i odesłała w Pustkę pokonane demony.

I jeśli o mnie chodzi, może tak właśnie się stało. Może byliśmy jedynie nieudolnymi pomocnikami, a prawdziwa walka, stoczona po tamtej stronie zasłony, należała do pani Innary. Ostatecznie Morrigan przyklękła przed cesarzową i przysięgła, że tak właśnie było. I tak właśnie powinno być, ponieważ dzięki bohaterstwu pani Innary nasza wszechmądra władczyni zyskała w jej ojcu cennego sprzymierzeńca, inkwizycja może się szczycić nową bohaterką, która z pewnością zainspiruje wielu do walki ze złem. I doprawdy nie musicie mnie dłużej trzymać w lochu, wypytując o różne drobiazgi, które doprowadziły do jej chlubnego zwycięstwa. Musiałbym być głupcem, żeby wyjaśniać tym, co teraz piją bez umiaru, świętując pokonanie smoka, że Biała Róża z Moczarów Nahashinu okazała się w istocie garścią przywiędłego zielska. Któż zresztą chciałby mnie słuchać?

Prawda, moi zacni panowie, nie zawsze błyszczy jak złoto. Czasami jest tylko wytartą, cynową monetą.




Zamawiając wcześniej dostajesz więcej
Sprawdź ofertę:

Premiera 20 listopada 2014 r.
Polska wersja językowa na wszystkich platformach

Regulamin

Postanowienia ogólne

1. Organizatorem konkursu jest GRY-OnLine S.A. ul. Gabrieli Zapolskiej 16A, 30-126 Kraków KRS: Sąd rej. Kraków–Śródmieście XI Wydz. Gos. KRS nr 0000294732, NIP: 677-21-54-611, kapitał akcyjny 700 000 PLN (opłacony w całości).

zobacz cały regulamin konkursu