Zapraszamy do lektury pełnego opowiadania!
- Zwiążcie go. – Najemnik nie zwracał się do nikogo w szczególności, ale mógłbym przysiąc, że jego jedyne oko łypnęło właśnie na mnie. – A najlepiej też zakneblujcie, zanim coś nam ściągnie na kark.
Jestem pewien, że jeszcze całkiem niedawno Morrigan osadziłaby go ostro za taką bezczelność, a jęzor, wierzcie mi, miała ostry jak brzytwa. Ostatecznie cesarzowa nie wynajęła qunari, żeby wydawał nam rozkazy. Kiedy wyruszaliśmy ze stolicy, było zupełnie jasne, kto podczas tej wyprawy ma trzymać nocną wartę, rozpalać ogień, taszczyć toboły, rozbijać namioty – i pokornie usuwać wszelkie przeszkody sprzed obutych w czarne pantofelki stóp czarodziejki. No, ale to było zanim pożegnaliśmy się z cesarską eskortą, a wiedźma i Szary Strażnik okazali się tak rozpaczliwie podatni na klątwę Moczarów Nahashin.
Żelazny Byk opadł na ziemię i oparł się plecami o zwęglony pieniek i znieruchomiał obok dwóch ocalałych szarżowników. Głowę zwiesił na pierś, zupełnie jakby spał, ale mógłbym przysiąc, że spod opuszczonej powieki uważnie obserwuje czarodziejkę i tylko czeka na powód do zwady. Nie, qunari wyraźnie nie zamierzał puścić płazem ani kłamstw, które sprowadziły go w to miejsce, ani śmierci towarzyszy. Owszem, z konieczności zawarł z czarodziejką kruchy rozejm. Nie wątpiłem jednak, że jeśli uda się nam ujść z Moczarów z życiem, natychmiast skoczą sobie do gardeł. I wiecie co? Wcale nie jestem pewien, że w tym starciu stawiałbym na Morrigan.
Bo odkąd zagłębiliśmy się w Moczary Nahashin, coś się w Morrigan zaczęło zmieniać. Coś w jej oczach, w sposobie, jakim ściągała poły płaszcza, kiedy wieczorem siedziała przy ognisku, zawsze samotna, w pewnej odległości od innych, jakby chciała się oddzielić od ich śmiechów, przechwałek i sprośnych opowieści. W tych chwilach nie przypominała pewnej siebie czarodziejki, którą udzieliła mi posłuchania w pałacu Val Royeaux. Pamiętam, jak pewnego wieczoru za kręgiem światła krzyknął ptak – a może był to jeden z tych nocnych mieszkańców trzęsawiska, którymi straszy się dzieci w warowniach, żeby nie ośmielały się zejść z oznaczonej ścieżki i nie pobiegły za błędnym ognikiem, kiedy je zwabi w trzęsawisko – a ona skurczyła się jak przestraszone dziecko. Kiedy to było? Czwartego czy piątego dnia na moczarach? W każdym razie już wtedy pomyślałem o Flemeth. Na długo przed tym, jak Morrigan zawiodła.
Tym razem czarodziejka postanowiła zignorować bezczelność najemnika. Wzruszyła nieznacznie ramionami i dała mi znak, żebym się zajął Blackwallem, choć w gruncie rzeczy mnie jednemu nie mogła rozkazywać, bo przyłączyłem się do niej z własnej woli, nie z żądzy złota i nie z polecenia cesarzowej. Ale tamtej nocy żadne z nas nie kwapiło się do kłótni, spętałem więc naszego Strażnika jak tuczone prosię, upewniwszy się wpierw, że qunari nie omsknęła się ręka i nie uderzył za mocno. Ale nie. Blackwall wciąż oddychał, a jego gałki oczne poruszały się szybko pod powiekami. Znów śnił. Niewiele myśląc, oderwałem pas koca i wepchnąłem mu w gębę. Derka była poplamiona i cuchnęła końskim potem – pochodziła z lepszych czasów, kiedy jeszcze podróżowaliśmy konno i popijaliśmy wieczorne przechwałki cesarskim winem – ale nie sądziłem, że Blackwall weźmie mi to za złe, kiedy się ocknie. Oczywiście jeśli uda się nam dożyć do brzasku.
Przysiągłbym, że Byk zaśmiał się pod nosem, ale kiedy podniosłem na niego wzrok, znów siedział nieruchomo i udawał, że drzemie. Czarodziejka również milczała. Nie spuszczała oczu z mlecznych kłębów, które formowały się pomiędzy kikutami drzew na skraju kępy. Kiedy zaczynały wypływać na otwartą przestrzeń, wypowiadała pod nosem kilka cichych słów i trujący opar cofał się, jakby odepchnięty niewidzialnym wiatrem. Nie rozwiewał się jednak, choć jeszcze dwie noce temu Morrigan potrafiła go rozproszyć na dobre. Przeciwnie, miałem wrażenie, że mgła powoli gęstnieje, pochłaniając kolejne nadpalone pieńki i kępy spopielałej trawy. Czarodziejka słabła.
Na noszach szamotała się nieprzytomna dziewczyna. Od spotkania z apostatką nie wydała z siebie ani dźwięku, ale miałem wrażenie, że nawet zagubiona w Pustce równie wyraźnie jak reszta z nas czuła napierające mgły. Odruchowo pogłaskałem kolbę Bianki. Dotyk gładkiego drewna napełniał mnie dziwnym spokojem. Tamtej nocy na Moczarach Nahashin tylko lojalności Bianki byłem całkowicie pewien.
Delikatnie przytrzymałem ręce inkwizytorki: jeżeli nie przestanie się szarpać, jej rany otworzą się, a nie sądziłem, że Morrigan zdoła jednocześnie kontrolować mgły i powstrzymać krwawienie. Rany zadane przez pomiot nie goiły się dobrze, chociaż Blackwall zaraz po starciu przy Jaskółczej Wyrwie obejrzał je starannie i zapewniał, że dziewczyna nie została skażona. Skażona czy nie, teraz stanowiła dla nas jedynie obciążenie. Zresztą i wcześniej, podczas potyczki w gnieździe apostatki, jak dziecko dała się wciągnąć w pułapkę. Nie rozumiałem więc, dlaczego Morrigan uparła się, żeby ją zabrać. Nie podejrzewałem jej wcześniej o miękkie serce, zwłaszcza że rannych qunari bez wahania zostawiała na pastwę pomiotu. A Byk? Byk, o dziwo, nie protestował. Ciągnął nosze z nieprzytomną smarkulą, a zeszłej nocy podejrzałem, że ukradkiem polewał jej rany jakimś zgniłozielonym eliksirem qunari. Nie, nie powiedziałem o niczym Morrigan. Gdyby chciał się pozbyć inkwizytorki, po prostu skręciłby jej kark, zamiast się bawić w trucicielstwo.
No więc taka była nasza mężna gromadka – pogrążony w posępnym milczeniu Żelazny Byk i jego dwóch szarżowników, Morrigan, która z każdym krokiem przez Moczary Nahashin zagłębiała się bardziej w swoją przeszłość, ranna smarkula w stroju inkwizytorki oraz Szary Strażnik, też już niespecjalnie użyteczny. No i nie zapominajmy o waszym pokornym słudze, który wciąż był żyw i nie podupadał na duchu. Lecz, jeśli już mam być szczery, wypłaciłby własny ciężar w złocie, byle tylko znaleźć się tamtej nocy jak najdalej od moich mężnych towarzyszy i Moczary Nahashin.
A co nas sprowadziło w tamte strony? To, moi zacni panowie, bardzo dobre pytanie.
Otóż tamtej wiosny w wioskach wokół Moczarów Nahashin zaczęły ginąć dzieci. Ktoś małoduszny mógłby wprawdzie zauważyć, że przecież od zawsze ginęły i nie ma w tym nic dziwnego. Taka to już okolica. Wystarczy wybiec pomiędzy skarlałe olchy i wierzbinę za niesforną kozą i stracić z oczu palisadę wioski, żeby się bezpowrotnie zabłąkać wśród podmokłych wysepek, poprzecinanych jakimiś grobelkami i pokrzywionymi mostkami, które miejscowi od lat wznoszą tam na przekór zdrowemu rozsądkowi, bo wszystko to rozsypuje się zaraz i popieleje w trujących wyziewach trzęsawiska. Dzieci też płodzili w nierozsądnym nadmiarze, jakby z góry rozumiejąc, że bagnisko zabierze im jedno czy dwoje, podobnie jak poborca podatkowy zabiera garnce dzikiego miodu czy beczki z dziegciem.
Po drodze do Garotte widzieliśmy tych wieśniacząt bez liku, chowały się po kątach okopconych izb razem ze gęsiętami, koźlętami i warchlakami, bo musicie wiedzieć, że inwentarz ma tam większą wartość od małych, bosonogich obsmarkańców. Jednak Morrigan uparła się, że chce zajechać do każdej osady, skąd zaginęło dziecko i wysłuchać każdego ze zrozpaczonych ojców, którzy drapali się po skołtunionych łbach i przestępowali z nogi na nogę, z mozołem usiłując przypomnieć sobie imię utraconej pociechy. A powiem wam jeszcze, że z każdym pytaniem czarodziejki ich rozpacz wzmagała się, żeby na końcu wybuchnąć potokiem złorzeczeń, kiedy pojmowali, że cesarzowa nie zamierza wynagrodzić ich straty ani jednym miedziakiem i całe to wypytywanie jest jedynie kaprysem możnych, i nie będzie z niego żadnego pożytku. Nie obchodziło ich wcale, dokąd zmierzamy i czemu zamierzamy stawić czoło, w ich obronie oczywiście, żeby nadal mogli w spokoju wypasać kozy, płodzić bezimienne bachory i smarować głowy dziegciem, który, co powszechnie wiadomo, z tą samą skutecznością chroni przed chorobami skóry i odpędza demony.
Widzę, że się, zacni panowie, dziwicie, jak to możliwe, że jej łaskawość cesarzowa odprawiła zaufaną czarodziejkę z powodu kilku wiejskich dzieciaków. Słusznie, pies z kulawą nogą by się nie przejął, gdyby cała sprawa skończyła się na pospólstwie. Tej wiosny zaczęły jednak ginąć dzieciaki żołnierzy z garnizonu Garotte, przepadały córki krasnoludzkich kupców i synowie rycerzy. I kiedy wreszcie znikła córka arla – a ponoć oddaliła się tylko na chwilę, ot, wyszła na chwilę z obozowiska, żeby nazbierać kwiatów i nie widziano jej nigdy więcej – złorzeczeń jej rodziców nie dało się tak łatwo zignorować, zwłaszcza że przybiegli z nimi prosto do Val Royeaux. Snuli się po bankietach i balach swoich utytułowanych krewnych, rozpowiadając na prawo i lewo, jakie to niebezpieczne czasy nastały dla szlachetnie urodzonych dzieweczek, po gościńcach grasuje elfia hołota, zbuntowani magowie wytaczają z niemowląt krew, a spod przydrożnych kamieni wygląda mroczny pomiot. Doprawdy, gdyby ich słuchać, można by uwierzyć, ze świat za murami Val Royeaux powoli osuwa się w przepaść. Nie dziwcie się więc, że wśród zamętu, jaki ogarnął wówczas kraj, podobne plotki były nieprzyjaciołom cesarzowej bardzo na rękę.
Właśnie z tego powodu Jej łaskawość cesarzowa Selena wyprawiła nas w drogę. To znaczy cesarzowa wyprawiła swoją ulubioną magiczkę, Szarego Strażnika i młodą, utalentowaną inkwizytorkę, przydawszy im do obrony Żelaznego Byka i dwa tuziny jego szarżowników. Bo ja, że tak powiem, wyprawiłem się sam czy też raczej na prośbę mojego dobrego druha, złotnika Rhegisa. Mogliście o nim słyszeć, bo właśnie w warsztacie Rhegisa powstała słynna zastawa lorda Harrowmonta ozdobiona lwimi głowami, które wydawały przeraźliwy ryk, kiedy ktoś sięgał po pieczyste. Mogliście słyszeć również, że, jak szeptano w zaułkach Belle Marché, pokątnie parał się przemytem lyrium. Ja sam nigdy o to nie pytałem. Nie pytałem również, z jakiego powodu jego najstarszy wnuk zaplątał się w okolice Garotte.
- Dzieciak ma trzy lata, ni mniej, ni więcej. – Rhegis tkwił za blatem złotniczego stołu jak stara, dostojna ropucha o żółtawych, wyłupiastych oczach, które nikły w fałdach brodawkowatej, wyszarzałej skóry. – Nic specjalnego, zwyczajny mały knypek, nie odróżniający jeszcze dłuta od młotka. I może nie jest córką arla, ale nosi moje imię, a to nadal coś znaczy, nawet tutaj, na powierzchni.
No i tak właśnie na początku lata wyruszyliśmy na Moczary Nahashin: Morrigan z misją ratowania córki arla, ja z misją ratowania wnuka złotnika, Szary Strażnik dla ochrony przed pomiotem, inkwizytorka z powodu przetarć w zasłonie, które widywano z murów Garotte na wiosennym niebie, a Byk i jego szarżownicy dla złota i łaski cesarzowej, która jest niezmiernie przydatna w ich fachu. I jak się wkrótce miało okazać, każdemu z nas przyświecały jeszcze inne cele, starannie tajone przed towarzyszami. Ale też, co sami dobrze wiecie, szczerość nie jest nigdy w Orlais w cenie.
W Garotte – gdzie spędziliśmy zaledwie jedną noc, ale Morrigan zdołała śmiertelnie obrazić arla, bo zamiast pokazać się na bankiecie, który wyprawiono specjalnie na naszą część, wolała wypytywać pomywaczki i żołnierzy o zaginione bachory. Nazajutrz czarodziejka odesłała cesarską eskortę. Za to przydzieleni nam przez komendanta twierdzy przewodnicy znikli drugiej nocy na trzęsawisku, zapewne nie bez jego cichego przyzwolenia arla, który wyraźnie wziął sobie zniewagę do serca. Morrigan nie przejęła się ich dezercją. Bez wahania wybierała kolejne ścieżki, wprawnie omijając oparzeliska ukryte pod kożuchem rzęsy i przegniłej trawy i źródełka, które zamiast wody wybijały kłęby parzącej mgły. Z ludźmi radziła sobie znacznie gorzej. W głębi Moczarów Nahashin nie było większych wiosek ani targowych osad, ale natrafiliśmy na kilka rybackich przysiółków oraz pojedyncze chaty myśliwych czy przemytników. Ich mieszkańcy patrzyli na nas wilkiem, na pytania odpowiadali z niechęcią i wyraźnie dawali do zrozumienia, że nie życzą sobie naszej pomocy ani żebyśmy się tutaj kręcili i wtykali nos w nie swoje sprawy. Nie, ostatnimi czasy nie zginęły im żadne dzieci i w ogóle nic im nie doskwiera, żyją tu może skromnie, ale spokojnie i bogobojnie i nie, zupełnie nic, im nie trzeba. Ale im bardziej gospodarz zapewniał nas o swojej szczęśliwości, tym żałośniej pochlipywała w kącie jego baba i bardziej kurczowo tuliła do siebie dzieciaka, jeśli się akurat w izbie jakiś trafił. Bo dzieci, musicie wiedzieć, nie widywaliśmy prawie wcale. Ale zagadnięta o tę dziwną skąpość przychówku, zaraz zaczynała zapewniać, że dzieci są, a jakże, tłuściutkie i różowe jak wieprzki, tyle że kozy akurat pobiegły wypasać albo zastawiają więcierze przy grobli, ale wszystko z nimi w porządku i dziękujemy jaśnie państwu za troskę.
W ostatniej osadzie jakaś kobieta plunęła inkwizytorce prosto w twarz i życzyła nam nagłej śmierci. A potem już w ogóle nie było z kim rozmawiać, bo kiedy się zbliżaliśmy, wszystko, co żyło, uciekało w moczary. A jeszcze później zobaczyliśmy pierwszy pomiot o twarzy dziecka i Morrigan powiedziała, co ją naprawdę sprowadza na Moczary Nahashin. Nie, oczywiście nie wyjawiła nam wszystkiego, ale czyż jestem głupcem, żeby oczekiwać od Wiedźmy z Głuszy uczciwości?
Wyziewy splatały się i rozplatały nad naszą kępą, to przesłaniając, to odsłaniając księżyc, który wydawał się kołysać jak żółta cmentarna latarenka.
- Niebawem uderzą – odezwała się Morrigan, wypowiadając na głos to, co i tak wszyscy przecież wiedzieliśmy.
Nie potrafiłem oderwać wzroku od zarośli znajdujących się nieopodal wiedźmy. Zdawało mi się, że czuję na sobie czyjś zachłanny wzrok. Ukradkiem zerknąłem na Morrigarn. Krople potu spływające po jej czole utwierdziły mnie, że ona również wyczuła ten powiew pierwotnej grozy.
- Myliłam się. - W oczach czarodziejki dojrzałem nieznany mi dotąd błysk przerażenia. - To nie pomioty stanowią problem, tylko coś znacznie starszego i potężniejszego.
Strach przytłaczał mnie, zdawał się krępować ruchy.
Nagle z gąszczu wyłoniła się cała chmara pomiotów. Zawahałem się. Każdy z pokracznych tworów miał twarz dziecka.
- Na co czekacie?! Atakujcie! - z otępienia wyrwał mnie głośny ryk Żelaznego Byka.
Wymachując ogromnym dwuręcznym mieczem niczym zabawką rzucił się na bestie. Nie potrzebowaliśmy dalszych zachęt. Zacisnąłem dłoń na mojej nieodłącznej towarzyszce, czując jak powracają wspomnienia z czasów, które spędziłem wraz z Hawke - naszych niebezpiecznych przygód, kiedy zaledwie o krok wyprzedzaliśmy śmierć. Pewnie wycelowałem Biankę w nadbiegający pomiot i powiedziałem jak za dawnych dobrych lat:
- Przywitaj się, Bianka. – A w chwilę później w jego gardło zagłębił się bełt.
Kątem oka dostrzegłem Morrigarn starającą się osłonić magiczną tarczą Blackwalla i inkwizytorkę. Bez namysłu pobiegłem w ich kierunku.
- Przybyła - dobiegł mnie niewyraźny szept rannej dziewczyny.
Omal się nie wywróciłem słysząc ten sam głos, którym kiedyś próbowała nas przekonać, żebyśmy przedłożyli jej misję nad nasze osobiste cele, bo wierzcie mi, to dziecko było bardzo słodkie i naiwne, co zresztą udowodniły późniejsze wypadki. Kątem oka zerknąłem na jej twarz, ale oczy miała wciąż zamknięte, a oddech nierówny.
Nic więcej nie zdążyłem zobaczyć. Podniosłem głowę i moje spojrzenie spotkało się ze wzrokiem szarżującego hurloka. Nim zdążyłem zareagować, głowa pomiotu potoczyła się po trawie, zraszając mnie posoką. Qunari ścinał kolejnych wrogów niczym sierp żniwiarza zboże. Było w tym widoku jakaś tajemna groza i pierwotne, dzikie piękno.
- Jest tutaj. - Morrigarn szarpnęła mnie za skraj szaty. - Nie możemy pozwolić jej zbliżyć się do inkwizytorki.
Nagle rozległ się głośny śmiech i na środku kępy pojawiała się mała dziewczynka ubrana tylko w prostą wiejską sukmanę.
Poczułem odurzającą woń zgnilizny.
- Co tu robisz? - Czarodziejka skierowała w jej stronę swój kostur.
- Pustka nie jest już dłużej miejscem, w którym mogę mieszkać. Ten świat jest o wiele ciekawszy. - Twarz nieznajomej rozjaśnił niewinny uśmiech. Okręciła się na pięcie, a jej brudne i zbite włosy przez chwilę zafalowały - Tutaj mam wielu przyjaciół.
Zwycięska praca tego etapu (autor: Teatime)
Przez cały ten czas nie potrafiłem oderwać wzroku od zarośli znajdujących się nieopodal wiedźmy.
Zdawało mi się, że czuję na sobie czyjś zachłanny wzrok śledzący każdy nasz najdrobniejszy ruch. Ukradkiem zerknąłem na Morrigarn. Krople potu spływające po jej czole utwierdziły mnie w przekonaniu, iż ona również wyczuwała tę gęstniejącą atmosferę bezgłośnej i pierwotnej grozy.
- Myliłam się. - w oczach czarodziejki dojrzałem nieznany mi dotąd błysk przerażenia. - To nie pomioty stanowią problem. To coś znacznie starszego i potężniejszego.
Z jednej strony czułem przytłaczający strach, który zdawał się krępować moje ruchy, z drugiej strony dreszcz ekscytacji na myśl o czekającej nas walce.
Nagle z gąszczu wyłoniła się cała chmara pomiotów.
- Na co czekacie?! Atakujcie! - z otępienia wyrwał mnie głośny ryk wydobywający się z gardła Żelaznego Byka, który wymachując swym ogromnym dwuręcznym mieczem niczym zabawką rzucił się na zbliżające bestie. - Wy ludzie potraficie być bezużyteczni.
Nie potrzebowaliśmy innych bodźców. Wahanie spowodowane widokiem twarzy dzieci na tych pokracznych tworach w końcu ustąpiło. Każdy z nas chwycił swą broń. Zacisnąłem dłoń na mojej nieodłącznej towarzyszce czując jak do mojej głowy powracają wspomnienia z czasów, które spędziłem wraz z Hawke - naszych niebezpiecznych przygód, w czasie których wyprzedzaliśmy śmierć tylko o krok.
Po chwili polana, na której staliśmy zabarwiła się na krwistoczerwono, a do mych nozdrzy dobiegł metaliczny zapach krwi. Łomot serca skutecznie zagłuszał wszelkie myśli. Teraz nie było miejsca na wątpliwości, czy strach. Czułem jak moje mięśnie same się poruszają korzystając z zdobytego doświadczenia. Pewnie wycelowałem Biankę w nadbiegającego w moim kierunku pomiota i powiedziałem jak za dawnych dobrych lat:
- Przywitaj się, Bianka. - chwilę później w jego gardło zagłębił się bełt.
Kątem oka dostrzegłem Morrigarn starającą się osłonić magiczną tarczą leżącego na trawie Blackwalla i Inkwizytorkę. Nie zastanawiając się dłużej pobiegłem w ich kierunku.
- Przybyła. - do mych uszu dobiegł niewyraźny szept smarkuli. Omal nie wywróciłem się słysząc ten sam głos, którym kiedyś próbowała nas przekonać do przedłożenia misji nad nasze osobiste cele. Doprawdy to dziecko było bardzo słodkie i naiwne, co udowodniły późniejsze wypadki. Przyjrzałem się szybko jej twarzy, ale oczy miała wciąż zamknięte, a oddech nierówny. Nie... czekajcie, to nie mogła być tylko moja wyobraźnia.
Wtem usłyszałem ogłuszający ryk. Podniosłem głowę i moje spojrzenie spotkało się ze wzrokiem szarżującego na mnie hurloka. Nim zdążyłem zareagować głowa pomiotu potoczyła się po trawie, zraszając mnie posoką. Chwilę potem dostrzegłem olbrzymi miecz i potężną sylwetkę qunari. Przez kolejne sekundy śledziłem postać wojownika, którego miecz ścinał kolejnych wrogów niczym sierp żniwiarza zboże. Było w tym widoku jakaś tajemna groza łączącą się z pierwotnym, dzikim pięknem.
- Jest tutaj. - Morrigarn szarpnęła mnie za skraj szaty. - Nie możemy pozwolić jej zbliżyć się do bachora.
Nagle rozległ się głośny śmiech i po środku polany stanęła mała dziewczynka ubrana tylko w prostą wiejską sukmanę. Równocześnie poczułem odurzającą woń zgnilizny.
- Co tu robisz? - czarodziejka skierowała w jej stronę swój kostur.
- Pustka nie jest już dłużej miejscem, w którym mogę mieszkać. Ten świat jest o wiele ciekawszy. - twarz nieznajomej rozjaśnił niewinny uśmiech. Okręciła się na pięcie, a jej brudne i zbite włosy przez chwilę zafalowały - Tutaj mam wielu przyjaciół.